poniedziałek, 27 marca 2017

Gdynia. Rzecz o tym co po latach odkrywam w mieście i dlaczego właśnie to.

"Żyliśmy więc wyobraźnią.
Z okruchów, fragmentów, urywków budowaliśmy alternatywny świat, w którym mogliśmy zamieszkać".
Andrzej Stasiuk"Rokendrol"
 w:  'Nie ma ekspresów przy żółtych drogach'


      Do Gdyni powinienem czuć sentyment. To ważne miasto w moim życiu. Gdynia jest miastem, które wraz z rodzinnym Gdańskiem kształtowały moją osobowość i wrażliwość a także ukształtowały - i to na trwałe - moją tożsamość i moją polskość. Do tych dwóch miast - najważniejszych miast w moim dzieciństwie, młodości i wczesnej dorosłości - dochodzi Sopot, miasto w którym się urodziłem, a które zawsze traktowałem jak kurort, gdzie przyjeżdżało się "do wód" i po miło spędzonym czasie - wracało do siebie - do Gdańska, by stamtąd robić wypady do Gdyni. Każde z tych miast inaczej - i co najważniejsze uzupełniająco (!) i współtworząco (!) - kształtowało moje wyobrażenia o przestrzeni i ładzie w tejże przestrzeni oraz wyobrażenia o tym czym jest i czym powinno być miasto - żywy organizm, który się rozwija i zmienia nie tylko na planie/w przestrzeni ale głównie w czasie. Każde z tych miast - miast o różnej tożsamości, odmiennej historii i kulturze, odmiennej urbanistyce, architekturze, o różnym duchu miejsca, a także różnej randze i znaczeniu w dziejach Polski dawnej i współczesnej - przez kilkadziesiąt lat formowało moje poczucie swojskości miejsca i kształtowało estetykę. Uzmysławiało też konieczność widzenia miast przez pryzmat ich złożonych dziejów; unaoczniało wpływ czasu i historii na kształt oraz wizerunek każdego z nich. Gdańsk jest "moim" miastem - z nim się utożsamiam. To o nim myślę ciepło, gdy zmienia się na lepsze, ciekawsze i to na nie się wściekam, gdy widzę regres, zaniedbanie. Gdańsk wywołuje u mnie emocje - zarówno te pozytywne jak i negatywne. Natomiast do Gdyni czuję szacunek przepojony ciepłymi wspomnieniami, które niby słodkie rodzynki tkwią w pulchnym, świeżym - tu: młodym, ledwie dziewięćdziesiąt wiosen mającym - cieście. Wreszcie Sopot. Jest dla mnie niczym wisienka na torcie - bardziej ozdobą niż bytem realnym - tu jestem tylko turystą.








      Gdynia była ważna w moim życiu od drugiej połowy lat sześćdziesiątych do początku lat osiemdziesiątych zeszłego już wieku. W latach sześćdziesiątych przyjeżdżałem do niej z Gdańska, by wpatrywać się w witryny sklepów kolonialnych, by w ich małych wnętrzach wdychać zapach kawy, pomarańczy, ananasów, tytoniowego dymu dobrych papierosów. To była oaza dobrobytu (albo ja ją tak odbierałem); w Gdyni żyły prywatne (sic!) sklepy, prowadzone przez właścicieli w białych, czystych fartuchach, którzy zaopatrywali się głównie u marynarzy, którzy po świecie pływali. Tu były sklepy Baltony i Pewexu, gdzie za bony dolaropodobne lub nielegalnie(!) posiadane "zielone" można było kupić dżinsowe spodnie, pastę do zębów Colgate, maszynkę do golenia Gillette, koniak Martell, czy czekoladę Toblerone w trójkątnym opakowaniu; gdzie flaszka Wyborowej kosztowała 55 amerykańskich centów, a Żubrówki całe 60. W Gdyni była Hala Targowa bogata w towary - te do jedzenia i te do noszenia na grzbiecie, głowie i nogach - przedwojenny relikt handlu, z którym państwo myślące po bolszewicku prowadziło nieustanną wojnę. Po ulicach śródmieścia Gdyni chodziły dobrze (lepiej?) ubrane kobiety. Ulica Świętojańska była PRL-owskim odpowiednikiem wiedeńskiej Mariahilfer Strasse, co oczywiście jest bardzo grubą przesadą jeśli chodzi o elegancję czy wielkomiejskość, ale była namiastką wielkiego świata, erzatzem pozwalającym mnie (i pewnie też innym) różnicować odcienie szarości w przesiąkniętym plebejskością świecie ludowej ojczyzny. W dzisiejszych czasach, w czasach, gdy kupić można wszystko i wszędzie, to co piszę brzmi surrealistycznie, ale w siermiężnym gomułkowskim PRL-u panowała nędza. Nędzą był przesiąknięty także robotniczo-chłopski Gdańsk, a Gdynia na tym tle jawiła się niczym gwiazda słodyczą i czekoladą pachnąca. Ucząc się w szkole średniej w Gdańsku, jeździłem do Gdyni regularnie i często - kilka razy w tygodniu - by skrobać jachty w Jachtklubie Polskim - te slipowane i złożone na nabrzeżu i te w basenie jachtowym - a także pływać na klubowych łódkach po Zatoce.








      Grudzień roku 1970 zapamiętałem szczególnie. Były to dla mnie dni chłopięco-uczniowskiej potrzeby czynnego uczestnictwa w dziejącej się historii. Gdańsk - na Wałach Jagiellońskich i Gdynia - przy SKM Gdynia Stocznia - uciekałem ze szkoły by tam być; zdarzenia, których byłem świadkiem i fizycznie, choć mało świadomie w nich uczestniczyłem, wryły się w pamięć i trzewia mocno, bardzo tragicznie i na trwałe. Tysiące stoczniowców na ulicach, krew, ranni, trupy, krzyk, tumult, strzały, wybuchy, chrzęst gąsienic pojazdów wojskowych, tysiące ludzi na ulicach, podpalenia, grabież, przemoc, milicjanci z białymi pałkami w szaroniebieskich długich szynelach i kaskach z literkami MO zamiast czoła, zamiast oczu i mózgu, zapach prochu, gazu łzawiącego. Później - w pierwszych latach siedemdziesiątych - przyszły studia geograficzne na Uniwersytecie Gdańskim i znowu trafiłem do Gdyni, bo Wydział Biologii i Nauk o Ziemi miał swoją siedzibę na ulicy Czołgistów, która po roku 1989 zmieniła patrona na Marszałka Piłsudskiego. Studenckie lata w połowie lat siedemdziesiątych wyglądały inaczej niż studia w dobie obecnej. "Polska rosła w siłę, ludziom żyło się dostatniej", a my studenci uczyliśmy się pilnie nie zapominając o zabawie i podróżach, albo było odwrotnie - bawiliśmy się przypominając sobie (w wolnych od ekscesów chwilach) o nauce i zdobyciu kwalifikacji na inteligenta pracującego, który pod przewodnim kierownictwem partii najbardziej słusznej ze słusznych, miał pracować z zapałem ("Pomożecie?") dla dobra i rozwoju socjalistycznej ojczyzny. Zresztą nie było wyboru, bo innej ojczyzny niż socjalistyczna nie było. Karierę pracownika najemnego - w Urzędzie Morskim, a później w naukowym instytucie branżowym, który zajmował się kształtowaniem środowiska - też zaczynałem w Gdyni. Płynęły kolejne lata życia z codziennie oglądaną Gdynią, gdzie głównym zadaniem było wyrwanie się z "roboty" i wystanie w kolejkach, by zdobyć coś do jedzenia, czy ubrania dla siebie i dla rodziny. Wreszcie w Gdyni urodziło się dwoje moich starszych dzieci, bo w Gdańsku gdzie mieszkałem, takiej możliwości nie było, a zgodnie z obowiązującą wówczas rejonizacją - rodzące kobiety wysyłano do Redłowa - czyli do Gdyni. To oczywiście nie jest wszystko, co z Gdynią mnie łączy, ale o młodzieńczych ekscesach - które pośrednio czy też bezpośrednio wiążą się z tym miastem - pisać nie wypada. Gdy wyjechałem na stałe z Gdańska w połowie lat osiemdziesiątych, mój kontakt z Gdynią się urwał, choć nie do końca, bo to z gdyńskiego portu wypływałem kilkakrotnie statkiem na Spitsbergen w drugiej połowie lat osiemdziesiątych - pozostały wspomnienia, miejsca bliskie, oswojone, znaki nie zatarte, smaki w ustach i zapachy tkwiące gdzieś głęboko z tyłu głowy.








      Przyjeżdżam do Gdańska często, ale prawie zawsze ograniczam się do fizycznego kontaktu tylko z tym miastem. Czasem trafiam do Sopotu. Do Gdyni zaglądam rzadko. Pewnie dlatego, że mnie do niej nie ciągnie. A powinno, bo tak rozum podpowiada. Na początku marca tego roku byłem w Gdańsku. By się przemóc, postanowiłem, że "Gdynia mnie pociąga" i pojechałem się w niej zanurzyć. Pobyt był krótki; nie był celowy i nie miał założonego z góry planu "trasy odwiedzin". Trafił mi się dzień zimny, ponury, wietrzny i dżdżysty - można rzec typowy dla marca nad Bałtykiem. Odpadało fotografowanie szerokich planów, co "uratowało" mnie od potrzeby wyszukiwania miejsc okazałych, ładnych - a o Gdyni pozytywnie mówiących. Bo Gdynia jest miastem fenomenem, które zaprojektowano i budowano w okresie międzywojennym XX wieku według założeń miasta  funkcjonalnego. Miasto podporządkowano portowi morskiemu - budowanemu od podstaw imponującemu Portowi Handlowemu - który wgryzał się w płaską, nisko położoną i zabagnioną pradolinę - a rozwój Śródmieścia determinowała właśnie bliskość tego portu. Gdynia należy do niewielu miast na świecie, w którym dało się zbudować w duchu awangardy modernizmu całe śródmieście oraz kluczowe obiekty publiczne. Modernistyczne Śródmieście Gdyni ukształtowało się w dekadzie lat 30-tych XX wieku. W mieście wyrosły całe pierzeje kamienic o kształtach kubicznych, powstały także gmachy o kształtach opływowych, które kojarzyły się z ówczesną architekturą okrętową. Gdyński modernizm to także przykłady - i to znakomite! - zabudowy industrialnej - portowej, a także mieszkalnej w tym willowej.

 






      Tak więc - gdyby była "pogoda zdjęciowa" - czułbym wewnętrzną presję fotografowania świadectw nowoczesności i funkcjonalności Gdyni. Próbowałbym stworzyć opowieść o ikonosferze miasta, fotografowałbym miasto jako organizm wspaniały, użytkowy, godny uwagi ze względu na jego specyficzne walory estetyczne i materialne. Zaangażowałbym się w widok. Stało się inaczej: krótki dzień i "pogoda bez światła" pozwoliła mi szwendać się tam, gdzie "oczy poniosą" i postrzegać miasto jako nośnik treści, z którymi trzeba się zaznajomić by poznać - a w tym przypadku przypomnieć sobie - jego wartość. Była to też wycieczka nasycona emocjami - głównie pozytywnymi - które wywołały u mnie wspomnienia z przeszłości, gdy z Gdynią "byłem blisko". Zaangażowałem się w oznacznik - skoncentrowałem się na znaczeniu miejsc, które dobrze znałem wcześniej, a odkrywałem na nowo gdy chodziłem w deszczowy, zimny i wietrzny dzień po Gdyni, tak jak mnie serce prowadziło.  Na kilka godzin udało mi się wyzwolić z patrzenia na miasto z pozycji: "co znaczy architektura, którą widzę" a myśli skierowały się "w jaki sposób i dlaczego interesuje mnie to co widzę".








      Chodziłem po Śródmieściu. Wycieczkę sentymentalną zacząłem od wyremontowanego dworca kolejowego o swojskiej nazwie Gdynia Główna, który "za moich czasów" nazywał się Gdynia Główna Osobowa. Trochę na przekór sobie - gdyż  "do morza" zawsze schodziłem ulicą 10-lutego lub Starowiejską - poszedłem ulicą wójta Radtkego. Tu wstąpiłem do Miejskiej Hali Targowej, która straciła swój aromat i urok spontaniczności, a towar tam wystawiany obecnie, bliższy jest bazarowi w prowincjonalnym miasteczku gdzieś w Polsce. Doszedłem do Placu Kaszubskiego, który udaje Rynek. Zaskoczył mnie (bo wcześniej go nie widziałem) pomnik Kaszuby nad Kaszuby - czyli spacerującego po cokole Antoniego Abrahama; ucieszył także widok dębu posadzonego w miejscu po poprzednim wspaniałym pomnikowym dębie, który rósł w dawnym centrum kaszubskiej, rybackiej wsi, która też nazywała się Gdynia. Skręciłem na Skwer Kościuszki, zahaczyłem o baseny portowe, basen jachtowy, Oceanarium i siedziby klubów jachtowych. Wstąpiłem na plażę miejską, a ponieważ padało i piaskiem wiało - nie kładłem się na plażowym kocyku, tylko zaglądnąłem do Muzeum Marynarki Wojennej. Muzeum - to pod dachem i to pod gałęziami drzew - warto jest zobaczyć, bo wszystko co III RP posiada do obrony 520 km wybrzeża morskiego znajduje się właśnie w tym miejscu - leżakują tu (w formie modeli) pancerniki, lotniskowce, fregaty, łodzie podwodne, kanonierki, kutry, patrolowce i inne okręty, które Polska mogłaby posiadać, ale dała temu odpór - i nie posiada. Marynarka Wojenna RP jest tak bogata w sprzęt wojennomorski i szable do obrony wybrzeża, że nawet jej dowództwo przeniesiono do Warszawy, by żaden admirał nieopatrznie nie utopił się w pozbawionym okrętów, ale pełnym wody basenie portu wojennego. Taki wypadek spowodowałoby katastrofę kadrową w tych siłach zbrojnych i ani chybi zrównalibyśmy się z Węgrami i Słowakami w ilości admirałów na jeden tysiąc mieszkańców. I w tej materii przeskoczyliby nas nawet bracia Czesi, którzy mają jednego czynnego admirała dzielnie broniącego wód Wełtawy przed zakusami imperialistów lub odwetowców w stołecznej Pradze (widziałem go na własne oczy - stał na nabrzeżu w miejscu strategicznym, był czarny jak kubeł węgla, miał śnieżnobiałe zęby, nosił kremowy mundur z przepięknymi pagonami ze złotymi kutasami, a jego głowę zdobiła przecudnej urody gigantyczna czapka z emblematem kotwicy i napisem "Keiser Navy", którą rzeczony Murzyn-Admirał - ani chybi rodowity Czech - zawadiacko odrzucał do tyłu). Dobra wiadomość jest taka, że nasza Marynarka "posiada na zawsze" ten - pełen morskiej wody - basen wojenny w Gdyni co dobrze rokuje i napawa nadzieją, że zapełni się kiedyś, lub nieco później, okrętami dużymi i małymi oraz tymi co się pod wodę chowają. Na razie na straży naszych granic morskich stoi Ślązak w budowie, co to od dwudziestu lat przepoczwarza się z Gawrona-fregaty na inny pancernik lub patrolowiec. Podobno już w przyszłym roku mają na nim podnieść banderę, więc rzeczony Ślązak przemieni się w ORP Ślązak.




 



      By ochłonąć po stoczonych bitwach morskich i desantach w siedzibie muzeum - tym muzeum po byłej Marynarce Wojennej - poszedłem bulwarami nadmorskimi w kierunku Kępy Redłowskiej. Gdy bulwaru zabrakło - bo się skończył - pomaszerowałem dalej plażą nadzatokową aż do Orłowa, by tam choć chwilę postać pod zżeranym przez morze klifem - tym najsłynniejszym w Polsce, bo właśnie o nim pisał Żeromski - i pospacerować po molo. Każde molo jest fajne, także to w Orłowie. Orłowskie molo jest drewniane, stoi na stalowych palach i jest mniejsze i krótsze od molo w Sopocie a większe od pomostu na gdańskiejZaspie. Wyziębiony i wydmuchany na wylot - bo na molo wymiatało tak, że mewy obsrywające wszystko dookoła musiały wbijać dzioby w barierki by się na nogach utrzymać - wróciłem plażą pod Kamienną Górę. Skręciłem w aleję Marszałka Piłsudskiego, by tu skrupulatnie obejrzeć budynek pod numerem 46. To gmach byłej siedziby mojej Alma Mater,  który to obiekt obejrzałem z lewa, z prawa i na wprost, roniąc łzę wspomnieniową. Z pobieranych tu nauk o Ziemi, w tym geograficznych, najsilniej w pamięć wbiła mi się nauka brydża, w którego "żelazną czwórką" graliśmy stale, długo i namiętne paląc przy tym kartony papierosów (ach! młodość!) cuchnących obsikanym materacem zadekowanym w tajnych magazynach zapasów nienaruszalnych Ludowego Wojska Polskiego. Zwiedziłem także nowy - stający obok mego byłego wydziału - gmach, w którym kształcą współcześnie wielce potrzebnych Polsce oceanografów. Sądząc po wielkości obiektu, kształci się tu setki specjalistów od biologii i fizyki morza. Trudno się dziwić, wszak wiadomo, że nasza - zasiedlona w dużej mierze przez ludność zajmującą się uprawą roli i przez kupców bazarowych - ojczyzna, oblana jest zewsząd oceanami. Tymi głębokimi i płytkimi, z bujnym życiem biologicznym i z falami o różnym składzie chemicznym, który badać trzeba. A takie oceany trzeba poznawać i Uniwersytet Gdański chwalebnie podjął się produkcji kadry przyuczonej do eksploracji i badań rzeczonych wód oraz poznawania ekologii krabów, tempa mieszania się wód słonych z bardziej słonymi, zgłębiania tajników zachowań  płetwali podczas rui i pożycia intymnego kryla na szelfach i w głębokich głębinach. Wypłynąłem z uczelnianego przybytku na fali odpływu (tak, tak jest na oceanografii - stąd się nie wychodzi, stąd się wypływa!) wraz z rzeszą studentów pobierających tu nauki i rojem wybitnych i ponadwybitnych uczonych, którzy tych nauk udzielają. Koniec wycieczki wypadł pod gmachem Urzędu Miasta. Stąd - szybko i sprawnie, bo tunelem, którego drzewiej nie było - doszedłem do przystanku SKM Gdynia Wzgórze św. Maksymiliana, by wrócić do Gdańska. W czasach gdy byłem studentem, przystanek ów nazywał się Gdynia Wzgórze Nowotki, co uzmysławia, że nadawanie nazw miejscom (tu przystankowi) czynione jest na chybił trafił albo na aktualne zapotrzebowanie polityczne (sowiecki agent Nowotko o imieniu Marceli, tak samo słusznie patronował Wzgórzu jak obecnie to czyniący św. Maksymilian).




 
 


      
      Idąc drogą - którą skrupulatnie, dzielnie i celowo opisałem - kluczyłem i zbaczałem z głównego nurtu, próbując robić zdjęcia. Aparat wyjmowałem zza pazuchy od czasu do czasu i tylko na krótką chwilę, gdyż deszcz zacinał złośliwie i szorstko. Trochę na siłę, po części bezwiednie fotografowałem miejsca i detale, które o to prosiły, lub się dopominały bym je zauważył. Wypatrywałem symboli kierując się znakami, które ożywiały się w moim umyśle. Przyglądałem się miejscom znanym mi, próbując przypomnieć sobie zdarzenia, dzięki którym zostały utrwalone w mej pamięci. Dopiero wieczorem, gdy przeglądnąłem zrobione za dnia zdjęcia, uzmysłowiłem sobie, że szedłem - sam o tym nie wiedząc - trasą ustaloną w podświadomości. Szedłem drogami, których przebieg zaprogramowałem w sobie z góry i bezwiednie; zaprogramowałem, by poszukiwać kolejnych znanych mi i ważnych dla mnie miejsc. Odżyły wspomnienia i przełożyły się na dziesiątki epizodów, zapamiętanych miejsc i zdarzeń. Część tych symboli udało mi się sfotografować i stworzyć obraz niczym układankę z puzzli.





  
           

      Zdjęcia mają koloryt marcowy, barwę ołowianego nieba i deszczowego powietrza, tak typowego i charakterystycznego dla Gdyni - miasta nad brzegiem Zatoki Gdańskiej - podczas przedwiośnia. Zdjęcia, pokazane w wyborze, a zrobione podczas wspomnieniowej wycieczki trudno jest nazwać zdjęciami "o Gdyni". Fotografie nie pretendują do "pocztówki z Gdyni", nie pokazują unikatowości oraz ikon miasta; nie wartościują też Gdyni - nie ma tu obrazów chwalących, czy ganiących za coś miasto. Prezentowane fotografie mówią o mnie, mówią o tym, które symbole tego miasta - zapamiętane i odkryte na nowo - były ważne dla mnie kiedyś i są ważne nadal. Dlatego też z góry przepraszam wszystkich tych, którzy spodziewali się ujrzeć stojącego przy kei "Batorego" lub strzelającą salwą "Burzę", czy choćby trud wyładunku ziarna kakaowego i sizalu ze statku, który przypłynął z Dahomeju, by rozładować się w gdyńskim porcie.





Polska,  Gdynia  (woj. pomorskie)
fot. Marek Angiel;   03.2015 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz